Powroty. Aresztowanie

autor: Dziadek Jacek data: 20.05.2021

Od pierwszych dni okupacji nastąpiły aresztowania, według zaplanowanego klucza. Na Ziemi Dobrzyńskiej okupant postąpił jak w większości przypadków, zapraszając na zebranie do lipnowskiego kina ważniejsze osoby z terenu: nauczycieli, radnych i urzędników. Po spotkaniu chyba wszyscy trafili do obozu w Stutthofie. Po zamknięciu klasztoru w Wymyślinie, zakonnicy i księża (z okolicy) w nim internowani, zostali zabrani do więzienia a potem wywiezieni także do Stutthofu.

Po pobycie w więzieniu w Grudziądzu jakimś cudem do Skępego powrócił o. Albert Mróz i o. Sylwester Niewiadomy. Mieszkając u parafian prowadzili pracę duszpasterską odprawiając po domach msze święte. Pod koniec 1940 roku na skutek donosu, (widocznie takie było przeznaczenie) o. Sylwester został ponownie aresztowany i trafił do obozu w Stutthofie.

Na wiosnę 1943 roku Niemcy przeprowadzili na całym Pomorzu szereg aresztowań od dłuższego czasu skrupulatnie przygotowywanych na podstawie inwigilacji i donosów. Wszyscy spodziewali się tego, ale nie dopuszczano myśli, że to właśnie już i w taki sposób, na tak dużą skalę. Każdy z konspirujących miał ukrytą ampułkę z trucizną i był przygotowany by ją zażyć. Sytuacja jednak tak rozwinęła się, że nieliczni zdołali uniknąć cierpień, jakie przyniosły z sobą nadchodzące dni.

W Józefkowie również nikt nie spodziewał się takiego przebiegu wydarzeń, mimo że parę dni wcześniej do dziadka, jako dróżnika przyszło służbowo dwóch cywilnych Niemców. Prowadzili dochodzenie w sprawie wypadku sprzed kilku dni, w którym przy Karnkowskim lesie, niemiecki motocyklista najechał na rozciągnięty między drzewami drut. Dziadek nic im nie mógł na ten temat powiedzieć, gdyż chyba nawet tego wypadku nie było – był to pretekst by rozejrzeć się po domu. Niczego nie zobaczyli, mogli jednak (nim psy zaczęły ujadać na zbliżających się obcych), usłyszeć piszącego na poddaszu Czesława. Stukanie maszyny do pisania można było usłyszeć na drodze. W trakcie wizyty siedział cały czas na górze czekając na jej zakończenie. Po ich wyjściu na wszelki wypadek ukrył maszynę. Powielacz miał już od dawna kryjówkę pod stertą obornika i wyjmowany był tylko na czas powielania ulotek.

Przed brzaskiem 5 maja 1943 roku nim zdążyli zareagować na szczekające psy, zostały wyważone obydwoje drzwi (od drogi i od podwórza). Wśród wrzawy, niemieckich okrzyków, stukotu podkutych butów na drewnianych podłogach i przeraźliwego wrzasku przestraszonych najmłodszych dzieciaków, dom wypełnił się niemieckimi żołnierzami w hełmach, a po chwili pokazali się też oficerowie w czapkach z trupimi głowami i kilku po cywilnemu. Nie pozwolono nikomu się ruszać ani rozmawiać. Znaleźli bez problemów ukrytą w ubraniach truciznę. Wysypywali wszystko z szuflad komody i kuchennego kredensu. Deptali po rozrzuconych na podłodze rzeczach. Przeglądali wszystkie znalezione papiery. Jeden znający trochę język polski domagał się, by powiedziano gdzie jest ukryty powielacz, maszyna do pisania i radio. Niczego nikt nie powiedział a oni tłumaczyli, że o wszystkim wiedzą i prędzej czy później znajdą. Jeden w skórzanym płaszczu dla podkreślenia tych słów bił pięścią ubraną w skórkową rękawiczkę na przemian dziadka i Cześka. W międzyczasie Helenie kazali usmażyć jajecznicę z jajek położonych w koszyku stojącym w sieni. Tłumaczyła im, że one mogą być już z kurczakami, bo od paru dni wysiaduje na nich kura (a może perliczka). Za dyskutowanie dostała po plecach szpicrutą. Przygotowując jajecznicę, wykorzystała moment nieuwagi pilnującego ją Niemca, by wyciągnąć spod linoleum przechowywane tam podrobione dokumenty i wrzucić do kuchni pod patelnie. W ten sposób uratowała kilka osób, gdzieś z daleka, już teraz nawet nie wiadomo komu.

„ Zawieźli nas do Lipna – opowiadała mama - Gestapo było na ulicy prowadzącej do kościoła, niedaleko księgarni. Tam nas dopiero poważnie przesłuchiwali. Pytali o nazwiska. Nic im nikt nie powiedział, dlatego nas tak bili. Zwłaszcza ten, co mnie kopał. On był najgorszy. Przy mnie i mamie bił tatę i Cześka. Kazał na to patrzeć. Jak tata lub Czesiek zemdlał, zawołał żołnierzy. Kazał ocucić, wodą z wiadra, a sam pił w tym czasie piwo. Cała skrzynka stała na podłodze. Kilka. Jak mama zemdlała, przeciągnęli i posadzili ją w kącie przy tym piwie. Nie cucili tylko śmiali się, że jest pijana. Potem znowu bili. Dzwonił też do siebie do domu, rozmawiał z żoną i synkiem. Ja stałam wtedy pod ścianą – wycierając łzy mówiła mama - a tata klęczał przed taboretem, a właściwie obwisł na nim zemdlony. Miał koszulę na plecach przesiąkniętą krwią od kołnierza aż do spodni a oni go tam cały czas bili takimi pydami ze skóry. Jak już tacie i Cześkowi dali spokój, zostawili ich bez cucenia zwisających z tych taboretów. Mama leżała nieprzytomna przy piwach, a mnie wtedy kazał usiąść na podsuniętym nogą taborecie. O coś mnie spytał a ja mu odpyskowałam. Po tym wszystkim miałam wrażenie, że oni i tak nas zabiją. Było mi już obojętne. On uderzył mnie pięścią w twarz, a gdy spadłam z taboretu zaczął mnie bić pydą po plecach, a potem gdzie popadło. Gdy się zasapał, kopał mnie w brzuch. Skuliłam się i zasłaniałam twarz, a on mnie cały czas kopał, kopał z taką wściekłością, kopał mnie wszędzie, nawet tam. Gdyby nie ten drugi, chyba by mnie zabił. Ja mu tylko odpyskowałam – właściwie to ja już nie wiem. Potem zasapany usiadł na brzegu stołu i pijąc piwo kazał żołnierzom wyprowadzić wszystkich na podwórze. Zanieśli nas i podstawiając po kolei wszystkich pod pompę spłukiwali z nas krew i cucili.”

Długo trzymając chusteczkę przy oczach ponowiła opowiadanie; „Zawieźli nas wtedy z powrotem do domu do Józefkowa. Ja cały czas mocno krwawiłam. Byłam słaba i zataczałam się. Nata na ich rozkaz przebrała mnie, bo byłam cała we krwi. Miałam krew w butach. Kazali mi usiąść w tym czarnym samochodzie. Byłam owinięta kocem i było mi już dobrze. Niczego nie czułam i już nic nie bolało. Patrzyłam przez okno samochodu jak z domu wyciągnęli pod pachy tatę a za nim Czesława, jak przy studni oblewali ich wodą z wiadra. Potem esesmani zaciągnęli tatę i Czesława do stodoły. Przewiesili na sąsieku i znowu bili. Patrzyłam na to wszystko przez otwarte drzwi stodoły, siedząc na tylnym siedzeniu czarnego samochodu, którym przyjechali ci z trupimi czaszkami na czapkach.
Pierwszy raz siedziałam w samochodzie. Całe siedzenie było we krwi, a Czesiek i tata już się nie ruszali, a oni jeszcze ich bili. Potem ten jeden wyszedł z domu i coś tam krzyknął. Zostawili tatę i Cześka na tej belce i poszli za szopę. Zaczęli przerzucać obornik i szybko dogrzebali się do pokrywy osłaniającej powielacz. Inni po zerwaniu z szopy prawie całej strzechy, znaleźli broń. Poszło im to bardzo szybko. Maszynę i radio też - tak jak by wiedzieli, że trzeba rozkopać ziemię w miejscu gdzie stał wcześniej przez nich rozwalony stóg drewna . Może to mama powiedziała, żeby już tak nie bili Cześka i tatę – nigdy nikt jej o to nie spytał, to już nie było ważne.”

Po podwórku w słomkowym kapeluszu, z przypiętym kotylionem tańczyła mała Krysia a kolorowe wstążki mieniły się w zachodzącym słońcu tak jak na tamtym balu. Na rękach trzymała lalkę, tą z Malborka. Tańczyła, jakby nie stało się nic, jakby obok powielacza, karabinów, maszyny do pisania leżeli nie dziadek z Czesławem a jakieś worki z kartoflami. „Wtedy ją widziałam ostatni raz i przez ten cały czas tak ją pamiętałam – powiedziała mama – Potem Janek wziął Krysię za rękę, i poszli szybko nad Strugę, tam gdzie była ta kładka z jednego pnia. Któryś z Niemców coś za nimi krzyczał, ale oni szybko zniknęli za górką nie oglądając się wcale.”

Na podwórko wjechały ciężarówki. Na jedną powrzucali dziadka i Czesława (wyglądali jak nie żywi), na drugą wsadzili nosze z babcią. Musieli ją w domu bić, bo miała zakrwawioną twarz. Kazali chyba Helenie też tam wskoczyć. Nata z Dusią została w domu. Jej nie przesłuchiwali – miała amerykański paszport.
„Do samochodu, w którym ja siedziałam – mówiła mama - podeszło tych dwóch oficerów. Ten, co mnie bił otworzył drzwi. Zobaczył krew na siedzeniu, to zaklął i rozmawiając z tym drugim, poszedł do gazika. Przy kierowcy usiadł jakiś inny żołnierz i samochody ruszyły. Dopiero teraz widziałam jak dużo ich tu z nami przyjechało. Samochody stały jeden za drugim aż do szosy, a na szosie jeszcze w stronę Karnkowskiej Brzeziny, do górki gdzie była przez nich rozebrana kapliczka. Kierowcy stali w grupach przed szoferkami i zaglądali w okna samochodu, którym ja jechałam i śmiejąc się pogwizdywali na mój widok, jak bym była jakąś aktorką albo dziedziczką.

Wieczorem – kontynuowała - prowadzili nas z gestapo przez całe Lipno do więzienia. Ludzie chowali się po bramach, zasłaniali okna. Nie chcieli na to patrzeć. Mamę nieśli na noszach jacyś mężczyźni. Była pobita, że nie mogła chodzić... A tatę i Cześka jacyś inni prowadzili pod ręce, a oni ledwie powłóczyli nogami. Na podwórzu tego domu gdzie po wojnie niedaleko mieszkaliśmy, na rogu Mickiewicza i Sierakowskiego zrobili więzienie. Było tam pełno ludzi, więcej niż stu. Była już pani Czajkowa z mężem i Alunią. Tata w jesionce miał ich kwit na drewno, które prosili, by im wykupić. Dlatego ich aresztowali. Skalskiego (przyszłego męża Aluni) z nimi nie było. Jego aresztowali później, razem z Janką Paradowską w Chrostkowie. Ten kolega Czesia - Ruszkowski powiesił się na kalesonach, bo bał się, że nie wytrzyma, jak będą przesłuchiwać go tak jak Cześka. Był już Walewski, Paśniewski, ci dwaj bracia Michalscy też ze Skępego, Oleńka Wysocka, taka pani z Fabianek pod Włocławkiem, do której woziłam na rowerze gazetki. Narczewskiego aresztowali później. Naty nie zabrali, bo miała amerykański paszport. Janka z Krysią też nie wzięli, bo uciekli za Strugę. Wandy nie było, bo pracowała u Dazowej w restauracji. Lucyna też była w pracy - u Bobkiego. (Byli za młodzi na oskarżenie ich o konspiracje przeciw Rzeszy? A może nie doliczyli się wszystkich członków rodziny?)
Tak przez kilka dni. Prowadzali nas na gestapo, przesłuchiwali i z powrotem przez całe miasto”- z całkowicie mokrą chusteczką zakończyła mama.

Z czasem wydarzenia przemieszały się ze sobą, zacierając ramy dat i godzin. Opowiadane po wojnie prawie z każdych ust inaczej brzmiały. Nie często o tym mówiono, bo to wszystko bez końca bolało. Woleli nieraz pożartować, że dzięki Lulińskim połowa ludzi w okolicy należy do ZBoWiDu , i ma wysokie, bo kombatanckie emerytury lub renty.

W „Przewodniku po Stutthofie” znalazłem zdanie: „Aresztowania wśród członków tajnych organizacji przybrały na sile i obejmowały niekiedy setki osób, np. równocześnie, w nocy z 3 na 4 maja 1943 r. aresztowano 226 osób”. Zbieżność dat i to, iż chodzi o Pomorze nasuwa przypuszczenie, że może to być ta grupa.

Pamiętam z dzieciństwa opowiadanie pana Kowalskiego, o próbie jego aresztowania przez gestapo. Był chyba jedynym, którego nie złapali. Rano wyszedł z domu i wsiadał na rower, gdy podjechały dwa samochody. Niemcy wyskakując z samochodów spytali go gdzie mieszka Tadeusz Kowalski.
– Tam - bez chwili zastanowienia pokazał na schody na piętro domu, w którym mieszkał i dodał, że tak rano to chyba jeszcze śpi. Po czym nie oglądając się za siebie pojechał drogą prosto do lasu. Zaszył się na Bagnach Patana, tak daleko, że nie wiedział jak stamtąd wrócić. Mówił, że po trzech dniach siedzenia na zakrzaczonej kępie, zaczęły do niego podchodzić łosie żeby, zobaczyć, co tak burczy i klekocze. To był jego głodny brzuch i szczękające z zimna zęby. Potem wyjechał gdzieś dalej i tam przetrwał do wyzwolenia.

„Tych wszystkich – mówiła dalej mama – których zgromadzili w Lipnie, po dwóch dniach załadowali na ciężarówki i przewieźli na gestapo do Grudziądza. Znowu od początku bili i przesłuchiwali. Trochę mniej, bo już nie było w co bić. Trzymali nas osobno. W piwnicach jakiegoś dużego budynku byli mężczyźni, a naprzeciw był sierociniec i tam na piętrze była mama z Heleną a ja w piwnicy. Parę razy jakiś żołnierz brał mnie i jakąś panią z Rypina do noszenia jedzenia. To była ulica Chmielna. Widocznie tam była kuchnia i gotowali dla SS a resztki były dla więźniów. Żołnierz pozwalał tej pani zbierać pety , którymi obdarowywała również inne kobiety z naszej celi. Ona prawie za każdym razem chodziła tam po jedzenie i też roznosiła po celach. Widziała gdzie trzymają tatę i Czesława. Basia Barczewska też widziała. Byli zamknięci w pojedynczych osobnych celach na końcu piwnicznego korytarza. Leżeli bez ruchu, na mokrym betonie i sądząc po nie ruszonym jedzeniu - nie jedli. Ziściło się jego pragnienie wypowiedziane w seminarium na scenie, żeby móc umierać za ojczyznę – mówiła mama - Wtedy, gdy graliśmy to przedstawienie pod tytułem „Gwiazda Syberii”. Wszyscy wstali i klaskali jak on stał w tej celi pod małym okienkiem i mówił, że z pragnienia, gdyby sięgnął, chciałby choćby tą rosą z szyby, zbite i spieczone usta nawilżyć. Tam, w tym X pawilonie - w cytadeli, gdzie mnie wtedy zawieźliście, gdzie stała ta kibitka, którą na koniec Czesława – Konrada wywieźli na Syberię. Wszyscy wstali i klaszcząc płakali. Wszyscy i nauczyciele, i nawet wtedy był ksiądz Sylwester...
Któregoś dnia, ktoś ze znajomych mężczyzn (Paśniewski), pomagał wynosić z łaźni nieżywego tatę. Podobno po przesłuchaniu wsadzili go pod gorący prysznic i nie wytrzymało serce. Ten mężczyzna kazał nam przekazać, że naszego tatę owiniętego w jakiś kawałek plandeki czy koca, pomagał wkładać do przyczepki motocykla, którym go gdzieś wywieźli. Nam tego jednak nikt nie chciał powiedzieć” - zakończyła zachłystując się płaczem mama.

Po wojnie, rodzina próbowała odnaleźć miejsce, gdzie pochowano dziadka. Czerwony Krzyż natrafił tylko na orzeczenie lekarskie, że zmarł na zawał serca. Ja niedawno, znalazłem zbiorową mogiłę w starej żwirowni, w której pochowano kilkanaście tysięcy pomordowanych przez gestapo z Grudziądza. Jest to w bok od trasy Gdańsk – Toruń, kilkanaście kilometrów od wioski Górna Grupa w stronę Torunia. Kilka kilometrów asfaltową drogą od głównej szosy. Zawiozłem tam kiedyś mamę i moje dzieci. Jest tam pomnik - zadbane miejsce. Zapaliliśmy im wszystkim świeczki. Nadal jednak nie mam pewności, że to tam. Czemu jakiegoś, zmasakrowanego, starego człowieka, gestapo wiozło na drugi brzeg Wisły i potem jeszcze kilkanaście kilometrów, a nie zakopali bliżej, w przydrożnym rowie? Może, dlatego, że Niemcy lubili porządek i dzięki temu powstało takie miejsce dla Pomorza jak „Palmiry” dla Warszawy.

„Po dwóch tygodniach (?) przesłuchań – już z wytartymi oczyma kontynuowała mama - w Zielone Świątki załadowano nas na ciężarówki. Wcześniej wszystkich ostrzygli i ogolili. Nie widzieliśmy mężczyzn, dopiero później dowiedziałyśmy się, że ich zabrali wcześniej. Jechałyśmy bardzo długo. Po południu ciężarówki z szosy wjechały między piękne budynki z czerwonej cegły. Jeden bardzo duży. Przed nim były ogromne trawniki, z drzewami i wielkimi klombami róż. Po małym stawie pływały łabędzie, a po tych trawnikach chodziły kolorowe pawie. Z oddali słychać było orkiestrę. Wszystko wyglądało jak jakieś sanatorium. Ten staw, trawniki, róże, pawie i łabędzie.”
Skomentuj na forum...