Powroty. Okupacja

autor: Dziadek Jacek data: 15.05.2021

Dopalały się resztki ogniska. Z tego wszystkiego, w czym przyjechały, na podwórku została mała tląca się garść popiołu i dym niosący po wsi smród palonych szmat. Przez szybko otwarte i tak samo szybko zamknięte drzwi wyszła na dwór babcia, niosąca w garściach pukle czarnych włosów Lucyny. Z nią na zewnątrz wydostał się jej płacz i ogromne kłęby pary, gwałtownie skraplające się na mroźnym powietrzu. Wrzucając włosy do ognia powiedziała, by Natala weszła do środka.

- Nie ma co stać tu na tym mrozie, bo się przeziębisz, a i tobie też trzeba obciąć i spalić zanim na nas wszystkich przelezą. Wzięła walizkę z guzikami i razem weszły do środka szybko zamykając drzwi. Tam na środku izby w ogromnej balii, w parującej wodzie, siedziała zapłakana Lucyna szorowana przez Helenę. W otwartych drzwiach do drugiego pomieszczenia widać było głowy Krysi i Janka naśmiewających się z jej wyglądu. Po chwili z dworu wszedł dziadek z ogromnym naręczem drewna. Położył je przy kuchni, na której w wielkim kotle do gotowania bielizny kipiała woda. Wychlapywała się z sykiem na rozgrzaną do czerwoności blachę. Zamknął popielnik by stłumić trochę ogień a w następnej kolejności skrzyczał Janka, zaczynającego deklamować wierszyk „łysa pała...”. Na słowa dziadka – przeczytałbyś jakąś książkę – od razu było słychać odpowiedź, że „Czesiek już mu dawno wszystkie opowiedział”. Uspokoił się, gdy dziadek zagroził, że go też tak obetnie. Po chwili już płakał, bo kazali mu obierać cebulę, czego najbardziej podatny na śmiech nie może bez łez wytrzymać. Jego pociąganie nosem uspokoiło trochę Lucynę siedzącą już poobwijaną w ręczniki na szlabanie przy piecu. Dziadek ponownie powrócił z dworu, tym razem z dwoma wiadrami wody. Jankowi kazał jeszcze naobierać ziemniaków, bo zrobimy babkę i będziemy „piec” placki. W międzyczasie Hela obcięła Natali włosy, co u zapłakanego od cebuli Janka wywołało tylko trochę uśmiechu. Prosił, a nawet ze łzami w oczach błagał, aby nie kazali mu kartofli, a tym bardziej cebuli, zetrzeć na tarce. Babcia po wyniesieniu włosów Natali na dwór do ogniska zagwarantowała, że resztę zrobi sama i pozwoliła mu iść bawić się z Krysią i Dusią do drugiego pokoju. Dziadek ponaglał Natalę i Helenę do szybszego mycia, by zdążyły uporać się z tym przed przyjściem chłopaków. „Reszta też musi się wyszorować – jutro przecież wigilia i tyle jest jeszcze do roboty” dodał wychodząc oprzątnąć w oborze. Janek z Krysią kąpali się razem (ze względu na wiek i rozmiar) robiąc jak zwykle dużo hałasu i chlapiąc na deski podłogi, która pod wpływem ciepła i wilgoci zapachniała drewnem. Helena kończyła ich myć a Natala z już ubraną Lucyną wyszorowały szybko całą podłogę. Teraz Janek i Krysia siedzieli na szlabanie patrząc jak ich mama robi „kartoflaną babkę”. W wielkiej miednicy, (dla takiej rodziny robi się albo dużo albo wcale), mieszała utartą cebulę z też utartymi ziemniakami dosypując żytniej mąki, tylko tyle, aby lekko zagęścić. Do środka wsypała drobno pokrojone skwarki z wędzonego boczku. W zeszłym tygodniu zabili świniaka, więc jest, ale bez też smakuje. Janek z Krysią, co chwilę przełykali ślinę. Kawałkiem słoninki posmarowała blaszki do pieczenia (oczywiście, że duże) i wypełniła je przygotowanym ciastem.
Wierzch wygładziła mokrą ręką. Potem na tak przygotowaną powierzchnię ułożyła bardzo wąskie paseczki cienko pokrojonej świeżej słoninki. Paski, koniecznie musiała układać, (dopilnowywał tego Janek przełykając ślinę) w jednakowych odstępach, równolegle do siebie, pod lekkim skosem do krawędzi blachy. Druga warstwa tej układanki była robiona podobnie, lecz z przeciwnym skosem. Dla Janka był to widok nie do wytrzymania, musiał sięgnąć do miednicy by spróbować. Na surowo nie do zjedzenia, ale gdy z pasztetnika zaczyna dochodzić zapach pieczonych skwareczek, puszczających tłuszcz, wsiąkający w błyszczącą, lekko zarumienioną powierzchnię ciasta, która wydziela równie miły zapach, nie można wytrzymać. Nie wolno jednak zbytnio śpieszyć się – surowe ziemniaki są raczej nie smaczne a i mogą zaszkodzić. Wielokrotnie jadłem tę potrawę, nie tylko w dzieciństwie – warto poczekać. Babcia, rozczyniała ciasta więcej niż było potrzeba do zapełnienia tych blaszek, po to, by z tej reszty „upiec” - nie usmażyć placki kartoflane. Taki biedny posiłek można spotkać chyba tylko w krajach „trzeciego świata”. Tam rozczynioną mąkę z kukurydzy czy innego zboża, piecze się na rozgrzanym kamieniu lub metalowej płycie. „Nasze” placki kładzione były na rozgrzaną do odpowiedniej temperatury blachę kuchni i po upieczeniu miały odciśnięte kształty fajerek. Takie oszczędne, (bo bez drogiego dawniej oleju), placki miały niesamowity smak, a ich dodatkową zaletą było, nie posiadanie zapachu i smaku rozgrzanego nieraz kiepskiej jakości oleju, przyprawiającego o mdłości. Te „bidne” placki i „bogata”, ociekająca tłuszczem babka kartoflana, była czymś scalającym, nawet długo po wojnie, naszą bardzo liczną rodzinę. To był taki posiłek jak maca dla Żydów. Zjeżdżaliśmy się na ich pieczenie dopóki gaz nie wyparł z domów kuchni węglowych a telewizory nie zastąpiły wszystkiego innego. Nie wiem czy kiedyś jeszcze poczuję ten zapach a po przegryzieniu na poły podsuszonego i upieczonego placka, smak skwarki, prawdziwie uwędzonego boczku.

Na dworze już szarzało. Dziadek wrócił z obory, przyniósł wiadro mleka. Zdziwił się, że chłopaków jeszcze nie ma, bo Wanda wróci dopiero później. Pomagała chorej sąsiadce posprzątać trochę przed świętami. Natala poszła do pokoju pocieszać cały czas martwiącą się o Zenka Natę. Władek wrócił z wojny. Walczył w obronie Warszawy. Pod Sochaczewem Niemcy wzięli go do niewoli. Trochę potrzymali i w zeszłym miesiącu powrócił, bo szeregowców nie będą więzić. Zenek, jako absolwent seminarium nauczycielskiego, po przeszkoleniu był oficerem rezerwy i w czasie mobilizacji w 1939 roku miał stopień porucznika. Po dostaniu się do niewoli, został wywieziony do „oflagu” w Lubece. Dopiero nie dawno przysłał list. Ważne, że żyje. Ilu z okolicy nie wróciło i wiadomo, że nie powrócą.

Zaokienną ciszę, przerwało gwizdnięcie a potem radosny skowyt Azy i Tumrego (imiona psów od bohaterów „Chaty za wsią”). Wyczuły z daleka Władka i Czesława. Nim na zardzewiałych zawiasach skrzypnęła furtka, Janek już otworzył drzwi i do niewidocznych, ale po zachowaniu psów, na pewno swoich postaci, zaczął mówić. Tylu słów naraz dawno nie powiedział. Na pewno domyślili się z tej paplaniny, o co mu chodzi, bo wpadli do domu przeskakując schodki i szerokość ganku pojedynczymi, wielkimi susami. W drzwiach o mało nie stratowali małego Janka. Ściskaniu nie było końca. -A my myśleliśmy, że wy już jesteście na Syberii, - opowiadaj.

Usiedli wszyscy przy stole, a Helena i Lucyna postawiła miskę ze zebranymi z płyty kuchennej plackami i emaliowany wielki dzbanek ze zbożową kawą, którą dziadek sam wypalał na patelni a potem wszyscy mielili na ręcznym młynku. Kazano Jankowi zawołać Natę z Dusią „i to szybko, bo przy tylu gębach to zaraz nic nie zostanie”. Babcia cały czas układała na gorącej płycie nowe placki a poprzednio położone przewracała na drugą stronę. Gdyby nie wyciągnięte z pieca dwie blachy parującej babki, to na nową partię placków trzeba by było poczekać z pustą buzią. W domu unosił się niesamowity zapach. Świeżo wypalona kawa zbożowa, dolewane do niej mleko, placki nieśmierdzące olejem i ta przyrumieniona, ze skwarkami, parująca babka. Na pewno ktoś musiał powiedzieć istniejące i często powtarzane w naszej rodzinie stwierdzenie, że „jak tak pachnie - to bidy ni ma”.

Na podwórku znowu zaskomliły psy, dając znać, że przyszedł swój. Zaskrzypiała bramka, potem zaraz otworzyły się drzwi i Wanda od progu zaczęła, że „te worki na rowerze na noc na dworze zostaaaaaa... i nie dokończyła, zobaczywszy za stołem Natalę i napychającą się plackami Lucynę. Władek z Cześkiem zerwali się na równe nogi. „Zapomnieliśmy o mące i kaszy ". Gdy Natala czwarty już raz opowiadała swoje przeżycia, Oni wybiegli po ciemku schować przywiezione worki. „Załatwiliśmy we młynie. Teraz do wiosny przeżyjemy a na wiosnę to alianci ruszą...” Cześkowi przerwała Wanda, opowiadając jak dzisiaj pijani strzelali do Matki Boskiej z nad bramy klasztoru. „Nie trafili, tylko potłukli szkło”. Czesław obiecał, że „jak to się skończy wstawi nowe a teraz ważne, że znowu jesteśmy wszyscy razem.” Nim skończył, Nata wybuchła płaczem i wybiegła, zasłaniając rękoma twarz. Z tego szczęścia zapomniał o Zenku. Zapomniał o Mareczku i o Genku.

Przegadawszy prawie całą noc, ciężko było wstać. Janek narobił wrzasku, gdy mu dziadek powiedział, że w nocy spadł śnieg. Krzyczał, żeby wstawać i iść na sanki albo poślizgać się na butach. Dziadek tłumaczył, że śniegu jest za mało, i że zabrania zdzierania butów...(na pewno już każdy wtedy miał swoją parę).

I ja też zdzierałem zelówki na górce w Józefkowie. Na normalnych saneczkach zjeżdżaliśmy w stronę jeziora. Po paru zjazdach, mimo że górka wysoka, można było przyzwyczaić się do prędkości, a najnudniej było czekać na swoją kolejkę. Nas było zawsze więcej niż sanek. Starsi chłopacy znali lepszą zabawę. Była przekazywana przez tych, którzy z tego wyrastali. Przyciągali od kogoś z podwórka przód od dużych sani, takich do wożenia na przykład kloców drewna. Ładowaliśmy się na nie, nie wiadomo jak, bo nogi ledwie mieściły się na płozach i poprzeczkach. Jeden, ten najodważniejszy, siadał okrakiem na czubku dyszla i kierował szurając butami, pojazdem rozpędzonym przez tych z tyłu. Zjeżdżaliśmy nie z górki nad jezioro, ale łagodniejszą uliczką w stronę gorzelni. Wrzask był przy tym niesamowity, zwłaszcza, gdy sanie niebezpiecznie zbliżały się do któregoś z blisko stojących płotów. Kierujący resztką sił a często ostatnim kawałkiem podeszwy, wyprowadzał sanie z niebezpiecznego kierunku jazdy. My najmłodsi byliśmy wykorzystywani do pomocy w zaciągnięciu sań z powrotem na górę. Gdyby starsi dawali sobie z tym radę, na pewno nie braliby nas, byśmy nie plątali się im pod nogami. Po paru takich zjazdach i wrzasku im towarzyszącym wychodzili z domów dorośli i zabraniali nam takiej zabawy. Wypowiadali na pewno te same słowa, „bo się pozabijacie”, jakie słyszeli sami w młodości. Starsze kobiety, potrafiły wysypać popiół na całą uliczkę, co uniemożliwiło dalszą zabawę. Przenosiliśmy się wtedy na lód - jeśli jezioro było zamarznięte. Tam w dość dużej odległości od brzegu na wcześniej przygotowanym w przeręblu, wbitym w dno paliku zamocowywano drewniane koło od wozu, tak by mogło się obracać na jego ostruganym końcu. Do niego w poziomie przywiązywano żerdź, (czym dłuższą tym lepiej), w taki sposób, by gruby jej koniec nieznacznie wystawał poza koło a reszta, ta cieńsza może i z dziesięć metrów. Powstawała w ten sposób karuzela o różnej długości ramion. Do dłuższego jej ramienia przywiązywane były na łańcuchu sanki. Kilka osób musiało tą karuzelę wprawić w ruch, pchając jej krótszy koniec. Prędkość, jaką uzyskiwało się na tym większym obwodzie o kilkunastometrowej średnicy, obrazuje fakt, że łańcuch wytrzymujący szarpiącą się na pastwisku krowę, potrafił pękać przy tej zabawie. Nie spotykane często zjawisko oderwania się na dłuższy czas od ziemi stawało się realne. Na sankach należało oczywiście leżeć a w momencie lądowania dobrze, jeśli było się na wierzchu, zwłaszcza, że leciało się nad powierzchnią prostopadle do kierunku ruchu. Często lepiej było w odpowiednim momencie puścić się niż turlać w uścisku z sankami.

Na pewno w takiej zabawie uczestniczył tego dnia Janek. Może i „te stare konie” – Czesiek i Władek by przypomnieć sobie dzieciństwo, zjechali parę razy na przodzie od sań. Do domu zostali zawołani przez Lucynę na wieczerzę wigilijną. Babcia na przywitanie skrzyczała ich, że i oni zdzierają buty a w domu tyle roboty.

- Mogliście, chociaż pomóc ubrać choinkę”.
Żeby załagodzić sytuację bez słowa i bardzo szybko poprzebierali się w czyste koszule i stanęli przy stole, gdzie wszyscy już czekali. Był dziadek i babcia (chyba tylko w święta widziana przy stole i to na bardzo krótko. Zawsze „przysiadała” na zydelku przy kuchni, na którym obierało się ziemniaki lub na skrzynce do trzymania drewek i węgla, by być na podorędziu ). Najstarszego wuja Zenka nie było, był w oflagu. Nata, jego żona z zapłakanymi oczyma trzymająca Dusię na rękach siedziała obok mojej mamy i jej najmłodszej siostry Krysi. Przy nich Janek – Nynaś zaglądający do miski ze śledziami pilnowany przez Helenę. Lucyna, Wanda, Władek i Czesław zajmowali miejsca po drugiej stronie stołu, na którym chyba ze względu na ciasnotę nie zostawiono wolnego nakrycia dla nieobecnych. Nie było już Ferdynanda i Natalki, których nikt z rodzeństwa (może oprócz Zenka) nie pamiętał. Nie było wśród nich też Irenki, Genka i Mareczka.

Na stole stały dwie wielkie miski z parującymi ziemniakami i dwie trochę mniejsze ze śledziami. Śledzi nie było dużo. Pokrojone były tak, aby każdemu przypadł, chociaż jeden kawałek. Cebuli za to nie pożałowano, gdyż widać, że wystawała znad zalewy zrobionej ze śmietany, w której babcia roztarła ikrę i mlecze. Zanim usiedli, dziadek oddał Cześkowi Pismo Święte i kazał przeczytać ewangelię. Potem podzielili się opłatkiem i złożyli sobie życzenia. Więcej było przy tym płaczu niż słów. Ktoś powiedział, żeby następne święta były razem i bez Niemców. Ckliwą atmosferę rozładował Janek, życząc wszystkim by nie musiał już nigdy wycinać śledzia z papieru. Mimo, że mieli dla wszystkich talerze, to tylko najmniejsi z nich jedli. Reszta jadła „ze wspólnej miski”. Jeszcze niedawno na wigilii u mojej mamy w taki sposób jadłem z nią wigilijne śledzie. Dzisiaj po śledziach pojawiają się inne postne potrawy, ale wtedy chyba na tym się skończyło.
Dziadek zgasił jedną lampę naftową (nafta była na kartki), zdjął kilka fajerek z kuchennej blachy. Dołożył do ognia drewek (a może szyszek zebranych w lato) i przy odbijającym się od sufitu migającym blasku zaczęli śpiewać kolędy.

Na dworze znajomo zaskomliły psy. Otworzyły się drzwi i do sieni, otrzepując śnieg weszła Wanda, wracająca od, chorej Banaszki, której zaniosła kawałek śledzia i ugotowanych kartofli. Wyciągając z kieszeni palta kilka cukierków (takich jak na odpustach), wołała do najmłodszych, mimo, że sama miała chyba trzynaście lat.
- Spotkałam świętego Mikołaja i pytał czy tu mieszka Dusia, Krysia i Janek. Powiedział, żebym wam dała te cukierki, bo sam śpieszy się a jeszcze musi pojechać do Pokrzywnika i potem do Żuchowa. Dziadek sobie nagle przypomniał i spojrzał na Władka, że on już dawno widział Mikołaja i dostał od niego dla dzieciaków prezenty. Miał położyć pod choinkę, ale zapomniał i leżą na strychu.
Janek błyskawicznie znalazł się na drewnianych schodkach na strych. Wszedł tam szybciej nim zdążył podnieść ręką drewnianą klapę – zrobił to głową. Nie zapłakał, mimo że nabił sobie wielkiego guza. Ciekawość przezwyciężyła nawet strach przed ciemnością. Po ciemku znalazł i zawołał:
– „Ła, o jejku – sanki z oparciem, to chyba dla Dusi”.
Władek wszedł z zapaloną lampą na schodki i mając głowę nad podłogą strychu pomagał mu odnajdywać prezenty. Podawał je na dół do Krysi, która zanosiła do izby. Gdy Janek znalazł jakieś deseczki z rzemykami, zostawił resztę nieodkrytych prezentów i chciał zeskakiwać ze strychu na dół. Schodki zajmował Władek. Ledwie go powstrzymał łapiąc pod pachy, zestawił na podłogę mówiąc do brata, że jak połamiesz kulasy to nie tylko nie będziesz mógł przez całą zimę na dwór wychodzić a narty na strychu przeleżą.
On nie patrząc na nic, wybiegł z sieni wołając, że dostał narty. Chciał mu jak najszybciej je pokazać, bo nie wiedział, że to on je wyheblował z dwóch klepek od starej beczki i przymocował rzemienie. Szybko zaczął je przywiązywać do nóg cały czas głośno okazując swą radość. Krysia na nowych sankach (zrobionych przez Władka i dziadka), sapiąc, ciągnęła Dusię po podłodze wokół stołu. Władek przyniósł resztę prezentów i położył na stole. Podłączone były do nich kartki z imionami. Każdy coś dostał. Były tam łapcie, chyba cztery pary skarpet zrobionych na drutach, szalik dla Naty i też wełniana kamizelka chyba dla Czesława, bo często się przeziębiał. Dwie zrobione ze sprutego starego swetra czapki z wielkimi, innego koloru pomponami miały dostać Wanda i Hela, ale dostały Natala i Lucyna. Uszyta nowa sukienka była dla Wandy. Dziadkowi Czesław z Władkiem kupili paczkę niemieckich papierosów – niech chociaż przez święta nie pali tej śmierdzącej machorki zwiniętej w gazetę. Była też tabliczka czekolady (a może to dopiero na następne święta), przysłana w paczce dla Naty z Czerwonego Krzyża, resztę wysłała Zenkowi do oflagu, „bo my tu sobie jakoś poradzimy”.

Ktoś zauważył, że „na pasterkę trzeba wyjść wcześniej, bo klasztor zamknięty a do kościoła w Karnkowie jest o wiele dalej. Będzie ciężko iść, bo cały czas pada i jest dużo śniegu. Nata z Dusią zostaje to Janka i Krysię przypilnuje”
Na te słowa Janek z płaczem zaprotestował, że „wy to mnie tak zawsze, teraz jak mam założone narty, to nie możecie mnie tak zostawić”.
Natala też nie chciała iść i z płaczem mówiła –„ Bo tam na pewno będą Gałkowscy.”
Dziadek ją złapał za ramiona i tłumaczył, że trzeba zawsze wszystko załatwić do końca, bo przed tym nigdzie się nie ucieknie i będzie dręczyć nawet w czasie snu.
- Jak ja się pokaże ludziom bez włosów?!”- prawie krzycząc szukała pretekstu by nie iść.
Babcia zaczęła, że „może niech zostanie, bo po co ludziom taką wiadomością psuć święta, że pójdzie do nich kiedy indziej”.
Dziadek jednak nie ustępował tłumacząc że - Na pewno będą nas pytać czy mamy wiadomość od Natali. Jak im spojrzymy w oczy, czy będziemy im kłamać? A jutro, pojutrze. Kłamstwo jedno będzie ciągnąć za sobą następne i jak potem żyć.
Nata przyniosła Natali przywiezioną z Ameryki chustę upiętą w turban. Naprawdę wyglądała jak Pola Negri zwłaszcza teraz, przy tym słabym świetle z podkrążonymi od płaczu i smutku oczami.

Poszli. Przed domem spotkali sporą grupę sąsiadów jeszcze z kilku domów. Taką dużą grupą idzie się raźniej. Na drodze do Lipna spotkali idących z Wioski. Opowiadali, że którejś niedzieli po mszy, czekali Niemcy i zabierali wychodzącym futra i kożuchy śmiejąc się przy tym, żeby szybciej wracali do domu, bo się rozchorują. Ktoś też potwierdził słowa Wandy o potłuczonej szybie Matki Boskiej z nad bramy klasztornej i to, że w samą figurę z takiej odległości nie trafili, mimo iż we wnęce gdzie stała jest pełno dziur po kulach. Przechodząc przy górce na zakręcie w prawo, gdzie droga potem opada w dolinkę, by znowu wspiąć się na wzniesienie z Karnkowską Brzeziną , zamilkli. Mężczyźni zaczęli po kolei zdejmować czapki a kobiety jak jedna, podnosiły ręce by się przeżegnać.
- Jak strzelają do świętych figur, jak rozbierają katakumby i kapliczki, jak wyrywają krzyże to długo tu nie posiedzą.
- Oni nas się boją bardziej niż my ich. – Powiedział ktoś ze starszych opuszczając z powrotem na głowę futrzaną czapę. Może to dziadek, bo słowa tak jakby cedził przez wąsy.
Młodzi podjęli temat i już do samego kościoła rozmawiali, co mówią w radiu, co tam ktoś inny powiedział...
Natala tylko nic nie mówiła. Patrząc w lewo, poruszała ustami, jakby się modliła do nieistniejącej już kapliczki. Cały czas wpatrywała się w miejsce, w którym jeszcze nie tak dawno stała.
Po wojnie została odbudowana, a ja nie wiem, dlaczego przy niej zawsze umiejscawiałem akcję wiersza „Powrót taty” Adama Mickiewicza, który moja mama deklamowała mi, gdy jeszcze sam nie potrafiłem czytać. Wiersz nauczony w małej szkole w Skępem, może i nawet dziś, mimo swego wieku zadeklamować.

Śnieg przestał padać. Szybko przepływające chmury trochę się przerzedziły. Zaczął pokazywać się między nimi księżyc i migające gwiazdy. Przeszli skrzyżowanie z drogą do Żuchowa oznaczoną dwustronnym szpalerem ośnieżonych drzew. Jeszcze dwa, może trzy zakręty i z górki będzie widać Karnkowo. Po lewej cmentarz, a po prawej dwór i kościół.
Dźwięk skrzypiącego śniegu pod oficerkami Władka, Cześka i paru jeszcze w ich wieku chłopaków, zagłuszyły dzwoneczki i trucht koni. Idących w naszej grupie wyprzedziły sanie bogatszych gospodarzy. Jedne, drugie, trzecie. Przed kościołem stało już kilka innych sań, z końmi poprzykrywanymi derkami. Stały też wokół większe i mniejsze grupy ludzi. Z jednej z takich grup, na widok idących ze Skępego, wybiegł mężczyzna w kożuchu i futrzanej czapie. Z daleka krzycząc, pytał czy idą Lulińscy. Idący z przodu Władek z Czesławem odpowiedzieli pytaniem, kto pyta, jednocześnie wkładając prawe ręce pod poły jesionek. Zanim nieznajomy odpowiedział, Natala krzyknęła, że „to Zygmunt - Zygmunt Gałkowski. Boże skąd ty tutaj? A Ewcia? A dzieci? Czy byłeś w domu u rodziców, czy mówiłeś o Genku?” Odpowiedział, że nic nie wie, że dopiero wczoraj wrócił i dzisiaj miał przyjść do Józefkowa o wszystko wypytać. We wrześniu nie dał się wziąć do niewoli. Przez jakiś czas ukrywał się z tamtej strony Torunia. Potem próbował przedostać się na Wołyń, ale nie dało rady. Strasznie pilnują granice. O Genku nic nie wiedział. - Co z Ewcią i dziećmi, co w Woronczynie?- Do mszy, Natala wszystko musiała opowiedzieć, jak pochowała Genka, jak wyjechała z Woronczyna i jak udało się im z Lucyną przejść przez granicę. Obiecał wszystko przekazać w domu.
Natali spadł kamień z serca. Poczuła, że dopiero teraz kończy się ten rozdział jej życia. (Ewcia i ich dzieci przeżyły wojnę i jako repatrianci przyjechali do Zygmunta do Polski dopiero w latach pięćdziesiątych. Mieszkali w Czernikowie, gdzie Zygmunt był dyrektorem szkoły. Ciotka Krysia ze Steklina ich znała i znała tego „chłopca z wymyśloną prze ze mnie fajerką.”)

Przez całe święta dziadek kręcił się po domu nie mogąc znaleźć dla siebie miejsca. Był podenerwowany, cały czas o czymś rozmyślał. Nie cieszyło go nawet jedzenie wystawiane na stół. Boczki, kiełbasy, ogromna szynka ze sterczącą kością. To wszystko, co przygotowywali od dwóch tygodni, co tak pachniało i tak smacznie wyglądało nie dawało mu wcale radości.
Wieczorem w drugi dzień świąt nie wytrzymał. Założył palto i przy drzwiach powiedział do Władka i Cześka żeby przyszli do obory. Wszystkich stanowczość jego słów zamurowała. Oprzytomnieli usłyszawszy trzaśnięcie drzwi. Władek z Czesławem spojrzeli na siebie. Na pytanie przestraszonej babci odpowiedzieli, że nic nie narozrabiali. Posłusznie jednak wyszli z domu zabierając ze sobą jesionki. Nie często zdarzała się taka sytuacja. Kiedyś, ale to parę lat temu czekał na Władka w oborze z kawałkiem lejc w ręku. Wtedy, gdy nie posłuchał i wbrew jego woli poszedł na zabawę. Dostał porządnie - nie za zabawę, – ale, że oszukał. Od tej pory lejce wisiały nieruszane na gwoździu wbitym w futrynę drzwi do obory. Mimo, że byli dorośli, przestępując jej próg spojrzeli na zwisający z niego stary bezużyteczny pas sparciałej skóry. Jeśli by zasłużyli to chyba bez sprzeciwu czekaliby na cięgi. Teraz jednak nie było zbyt jasne, co ojciec ma im do zarzucenia.
Stał w półmroku. W milczeniu zapinali ostatnie guziki oddając mu prawo rozpoczęcia rozmowy. Było zimno. Drżenie jego głosu, gdy zaczął, nie świadczyło o tym, że zmarzł. Nie zapiął palta a nawet porozpinał pod szyją guziki koszuli, tak jakby przeszkadzały mu oddychać. Powiedział im, że wie o pistoletach. Skrzyczał za paradowanie z nimi. Kazał je pochować, a jak naprawdę będą potrzebne, to wtedy dopiero się je powyjmuje.
- „Jesteście gówniarze czy co? Chyba się nie popisujecie przed kolegami. Ty – spojrzał na Władka – byłeś na wojnie, i wiesz, że tak łatwo się nie zabija - nawet wroga. Często trzeba im zajrzeć w oczy. Naciśniesz na cyngiel, gdy zobaczysz w nich jego żonę i dzieci. Większość z nich tu przyszła, bo im kazali. Dostali rozkaz i tak jak my nie będą mieli wpływu na przebieg tego wszystkiego. Nawet, jeśli zabijesz ich tysiące, to się nic nie zmieni. Po prostu powstanie następna warstwa tak jak w tych płytach marmurowych na posadzce kościoła. Pamiętasz te skamieniałe robaki – spojrzał na Cześka -, które umierając przez lata, opadały jedne na drugie. Ile musiało ich zdechnąć zanim powstała taka gruba warstwa? Ile lat leżały w błocie by skamienieć i by powstał ten piękny marmur poprzeplatany białymi żyłkami. Pamiętasz? W tym kościele klęczeliśmy na tysiącach skamieniałych robaków podobnych do dżdżownic żyjących w błocie. Żyły i umierały podobnie jak my prości ludzie. Tylko z naszych skamieniałości nikt nie pobuduje kościołów, bo z nas nic nie zostanie. Nawet, jeśli coś zostanie - nie będzie to coś tak pięknego jak te pokryte woskiem wypolerowane marmury.”
Odgadując ich myśli dodał. – „Uważacie, że bez was wojna się nie skończy? Zaczęli bez nas na dworach i w salonach i tam jak zawsze bez nas zakończą. My jesteśmy potrzebni do noszenia karabinów i załadowywania dział. My wbijemy słupy graniczne, ale to oni w salonach wyznaczą przebieg granicy. Najechali nas sąsiedzi, sojusznicy zostawili bez pomocy. Nie wiadomo, co jeszcze jest umówione. W dniu podpisania jakiegokolwiek paktu, mają już opracowane plany na jego zerwanie. Mydlą sobie nawzajem oczy a wyglądają tylko korzyści w większości nawet nie dla swego państwa a tylko dla siebie. Nie śpieszcie się umierać. Nic teraz po waszej śmierci! Niech to się wyklaruje. Przyjdzie czas to i ja z wami pójdę.”

Skomentuj na forum...