Powroty. Na kresach kresów

autor: Dziadek Jacek data: 12.05.2021

Miała wtedy siedemnaście lat. Zaczął się dla niej najkrótszy rozdział jej życia. Los pilnuje, aby coś, co daje nam radość nie trwało za długo, dba byśmy nie zachłysnęli się tą radością. Doprowadza do tego, że boimy się a nawet przed nią uciekamy, a gdy już nas w jakiś sposób dogoni, ze strachem czekamy na zimny prysznic. On zawsze przecież przychodzi. Tak miało stać się i teraz.

Co pewien czas, gospodarze (Lulińscy mając pięć morgów już wtedy do takich należeli), musieli wykonać na rzecz gminy jakieś prace. Mama nazwała to "szarwark" . Na wiosnę kobiety ze wsi poszły zrównać koleiny na drodze. Poszły gdzieś za las na Pokrzywnik. Była z nimi babcia i moja mama. Przy drodze, pod drzewem siedział jakiś młodzieniec, czytał książkę. Gdy przechodzili koło niego, ukłonił się grzecznie. „Były z nami tylko starsze kobiety, - opowiadała mama - z dziewczyn tylko ja. Od razu wszystkie zaczęły żartować, że Gałkowski wiedział, iż tu przyjdziemy i czekał na mnie.” Mama podobno widziała go wtedy pierwszy raz w życiu. Babcia też. Kobiety go znały a okazało się później, że jego brata, Zygmunta, znał Zenek. Chodził przed nim do seminarium. „Mieli duże gospodarstwo i mogli nawet i młodszego wysłać do szkoły do Torunia, miał na imię Genek.” Ukończył Szkołę Handlową i pojechał na Wołyń do starszego brata, który tam był kierownikiem szkoły. Prowadził sklep. Teraz przyjechał do swoich rodziców i starszych (jeszcze dwóch) braci w odwiedziny na Wielkanoc.

Czekał na nie wracające po „szarwarku” do domu. „Kobiety sobie z nas żartowały, gdy przy wszystkich pytał, czy może mnie odprowadzić. Wstydziłam się, nie wiedziałam co powiedzieć i chyba nic nie odpowiedziałam. On szedł obok mnie i mamy i cały czas coś mówił. Nie przejmował się śmiechami idących obok kobiet i cały czas mówił i mówił a ja nic nie słyszałam. Myślałam, że te parę kilometrów nie skończy się nigdy i słyszałam tylko te śmiechy. Nie pamiętam jak doszliśmy do domu i co się z nim dalej działo.”
Babcia na pewno o wszystkim w domu opowiedziała. Helena i Lucyna kazały sobie z natręctwem o nim mówić, jaki on jest, czy jest ładny. Na pewno starsi bracia sobie żartowali, jak to jest często przy takich okazjach. Gdy Janek z Krysią zaczęli śpiewać „oni się ożenią, oni się ożenią....” wybiegła z domu trzaskając drzwiami. Dziadek wyszedł za nią, wcześniej karcąc wzrokiem dzieciaki. Usiadł obok Natali na schodkach ganku, wyciągnął papierosa zwiniętego z machorki i przypalił. Po chwili milczenia odezwał się cedząc długo słowa i wypuszczając dym przez wąsy,: „Niemądra, nie płacz, niech tam się śmieją, a i tak przed losem nie uciekniesz ”. Ze łzami mówiła: „Ja go pierwszy raz na oczy widziałam, wcale go nie znam”.

Następnego dnia w kościele babcia trąciła łokciem Natalę i wskazała głową w stronę ołtarza. Z boku stał Genek, uradowany, że został zauważony. Nim zdążyła skończyć się msza, już był przy bramie klasztoru i pilnował wychodzących, aby tylko nie przegapić Natali. Całe Józefkowo wracało razem. Młodzież idąca trochę szybciej zostawiła starszych z tyłu. Słychać było śmiechy (trochę powstrzymywane, bo to przecież Wielki Tydzień). Na pytanie Władka, czemu przyszedł do klasztoru a nie do kościoła w Karnkowie, gdzie była jego parafia i miał tylko dwa nie sześć kilometrów, odpowiedział, że był u znajomych w Wymyślinie no i został na mszy. Przez cały tydzień sytuacja powtarzała się. Już przestano sobie z niego kpić a on wcale nie krył, że przychodzi w „konkury” do Natali. Zaprzyjaźnił się nawet z Władkiem, który go polubił. Tylko Janek z Krysią ciągle na tą samą nutę; „zakochana para..., „oni się ożenią...”. Gdy dostali po lizaku to i oni dali spokój. Jego rodzice niezbyt byli przychylnie nastawieni do Natali. „Ja byłam biedna a oni bardzo bogaci - opowiadała mama - Jego siostra i bratowe mnie chyba polubiły a on tak się zakochał, że stracił dla mnie głowę. Ja go chyba nie kochałam. To było tak szybko, bałam się wszystkiego. Rozmawiałam z mamą, też mi nie pomogła. Mówiła, że „miłość przyjdzie sama, on jest dobrym człowiekiem – będzie ci dobrze, a zobacz co u nas - tylko z tego kupa dzieci. Nam też będzie lżej.”

Od tej chwili wszystko potoczyło się jak szalejący huragan, jak schodząca z bardzo stromej góry ogromna lawina, która już nie może się zatrzymać. Oświadczyny, zapowiedzi (tam w miejscu urodzenia dziadek pod wpływem „radości” bez zastanowienia podał miejscowość Missow, w Prusach gdzie urodził się Czesiek). „Nie obejrzała się” a mając osiemnaście lat stała przed ołtarzem. Przywieziona bryczką odstrojoną brzozowymi gałązkami i kolorowymi wstążkami, ciągniętą przez dwa piękne, błyszczące konie. Znowu niczego nie pamięta, jak wsiadała do bryczki, jak z niej wysiadała, jak doszła do ołtarza. Oprzytomniała, gdy zauważyła, że nie ma wiązanki i trzeba było powiedzieć „Tak”.

Wszyscy mówili później, że to zły znak, że niedobrze. Genek tak nie uważał, kazał się nie martwić. Zresztą nie mieli kiedy.
Bardzo skromne wesele. Szybkie wesele, po którym dziadkowie długo nie mogli ustabilizować sytuacji finansowej. Mimo że już było w domu lepiej (za krótko), żadnego posagu a nawet wyprawki –„przecież nie po to Ciebie biorę”. Jedna sukienka – „ja ciebie kocham choćby i boso”. Bilety były kupione – „podróż poślubna” gdzieś daleko na kresy czegoś tak wielkiego, że nie do objęcia rozumem – do nowego swojego domu. Wyjechali pociągiem do Warszawy. Stamtąd wagonem sypialnym przez Brześć, Kowel, Równe i gdzieś jeszcze dalej na kresy wyobraźni kogoś, kto do tej pory najdalej był w Bobrownikach nad Wisłą i z daleka widział Włocławek a właściwie kominy celulozy. Gdy przyniesiono śniadanie do przedziału, po otworzeniu oczu myślała, że to wszystko nieprawda. Minął dzień, za oknem zmieniły się krajobrazy a oni jeszcze jechali, jeszcze i noc. Cały czas bała się, że gdy zamknie wieczorem oczy to rano obudzi się w Józefkowie nad Strugą z kijkiem w ręku pośród stada gęsi... Przecież ona tam gęsi nie pasła, przecież to Lucyna i Janek...Ona ma już męża i już, - już będzie wszystko dobrze.

Wysiedli na małej wiejskiej stacyjce, kilkanaście kilometrów od Kisielina, przez który nie szła kolej. Przed budynkiem ledwie mieszczącym wąską poczekalnię z malutką kasą, na symbolicznie wybrukowanym placyku czekał na brata i świeżą bratową, zawiadomiony telegraficznie Zygmunt.
Do Woronczyna gdzie mieli wszyscy już razem mieszkać było jeszcze kilka kilometrów w stronę miasteczka. Było więc sporo czasu na opowiadanie. Zygmunt pytał, odpowiadał, był wesoły tak jak opisywał go Genek. Polubili się jeszcze nim dojechali do domu. Musiała opowiedzieć, że Zenek też się ożenił i już ma córkę, że pobudowali nowy dom w Józefkowie.

Jechali jakby płynąc wśród pól, ze wszystkich stron sięgających horyzontu. Falowała jeszcze zielona pszenica o kłosach nieposiadających ziarna, ale już tak nabrzmiałych, spodziewających się widocznie wielkiego urodzaju. Wszystko dookoła było tu inne, jakieś dojrzalsze. Konie same szły drogą wysadzoną po obu stronach owocowymi drzewami. Były to jabłonie na przemian z czereśniami. Jabłka jeszcze zielone, ale na niektórych czereśniach owoce aż pękały nie mieszcząc się pod czarną błyszczącą skórką. Genek widział w oczach Natali błyski łaknienia, gdy przejeżdżali pod obwisłymi od ciężaru gałęziami. Złamał jedną, bardzo dużą i podsunął przed zaskoczoną dziewczynę, która ze zdumienia aż otworzyła buzie. Nim ją zdążyła zamknąć, włożył jej czereśnie i jeszcze zdążył pocałować. Karmił ją i w międzyczasie zawieszał na uszach czereśniowe kolczyki. Siedzący już od dawna tyłem do kierunku jazdy Zygmunt śmiał się i jadł z nimi. Powiedział, iż go cieszy, że się kochają.

Spojrzeli sobie w oczy. Pomyślała, że to chyba jest miłość. Gdy jesteśmy z kimś i przestajemy bać się nie wiedząc nadal, dokąd razem jedziemy - na pewno musi to być miłość.

Konie same wybrały, skręcając w prawo na rozjeździe, przy udekorowanym girlandami kwiatów krzyżu ustawionym na usypanej górce. „Przedwczoraj było Boże Ciało i tu przyszliśmy z procesją”.
Po usłyszeniu tych słów, oderwała oczy od czereśni i rozejrzała się dookoła. Było widać koniec pola pszenicy. Nie dlatego, że pole skończyło się, ale dlatego, iż zaczynała się wieś. Jeszcze do niej daleko. W prześwitach drzew, pewnie sadów, widać już było domy. Dużo domów i budynków gospodarczych. Stodoły tak duże, że dom w Józefkowie zmieściłby się w środku razem z ich oborą i stodółką. Wszystko zbudowane z drewna, wyglądające jak nowe. Czym bliżej tym więcej szczegółów. Faktycznie wszystko zbudowano niedawno, gdyż deski w niektórych bardziej osłoniętych miejscach nie zdążyły jeszcze poszarzeć i pozostawały złotawe. Obory pomurowano chyba z gliny, bo niektóre ściany jeszcze niepobielone miały jej ciepły kolor. W narożnikach odróżnić można było cegły, ale też niewypalone. Wypalonych cegieł użyto tylko do wymurowania fundamentów domów i innych budynków. Nie było widać kamieni, nawet nie leżały przy bramach wjazdowych jako odboje, zabezpieczające słupki przed kołami wozów. Wjechali między pierwsze budynki, pod których ścianami rosły wysokie malwy i zaczynające kwitnąć słoneczniki. Swoimi nie rozsłonecznionymi jeszcze całkowicie głowami wystawały zza płotów tak jakby witały jadących. Chłopiec turlający po udeptanej ścieżce starą, zardzewiałą, pękniętą fajerkę na ich widok rzucił kijek i szybko przybiegł do bryczki. Fajerka bez „napędu” skręciła w stronę płotu i tam przewróciła się w trawę. Chłopczyk wskoczył do bryczki, w czym pomógł mu Zygmunt. On nikogo nie zauważając od razu zaczął szybko mówić do Genka, jakby z parę lat się nie widzieli. „Cieszył się, że już przyjechał, - a myślał, że już nie przyjedzie, że bociany dawno już przyleciały - a jego tu nie było”. Posadził go na kolanach i tarmosząc po krótkich blond włosach, chciał przejąć inicjatywę w mówieniu, ale to nic nie dawało. Zamilkł, gdy w otwartej buzi poczuł wetkniętego przez zaskoczenie lizaka. Genek korzystając z chwili ciszy przedstawił Natalę, jako swą żonę a chłopca, jako najlepszego kolegę z całej wsi. Z obejść na drogę zaczęły wychodzić zainteresowane ruchem podwórkowe psy, leniwie przeciągając się po południowej drzemce. Niczego jednak ciekawego nie zauważyły i kładły się z powrotem, ale teraz już w cieniu. Wjechali na coś w rodzaju rynku otoczonego ze wszystkich stron domami. Wszystkie domy stały szczytami do placu, tylko ten jeden większy od innych nie. Miał we frontowej ścianie dwoje drzwi wejściowych. Z lewej strony drzwi były trzy okna, większe od trzech po prawej. Przy tych z lewej widniała czerwona tablica „Szkoła Powszechna w Woronczynie”.

Zatrzymali się przy prawych drzwiach. W nich, jednocześnie z zatrzymaniem bryczki ukazała się jędrna dziewczyna o pszenicznych warkoczach obwiązanych wokół głowy. Ubrana była odświętnie (mimo powszedniego dnia) w lnianej, kolorowo haftowanej bluzce i również odświętnej, samodzielnie tkanej spódnicy. Na nogach miała wypolerowane buty, zasznurowane aż nad kostki. Za nią w zacienionej sieni dopiero później ujrzeli stojące jeszcze dwie osoby. Mały chłopak (cztery – pięć lat - okazał się, synem Zygmunta) widocznie po zjedzeniu lizaka mógł już znowu mówić i zaczął zdawać relacje tym razem nie dając dojść do głosu próbującym powitać wysiadających gości. Nim zeszli z tarasu z drewnianą barierką po paru schodkach przed bryczkę, szpakowaty, starszy pan wytłumaczył chłopcu, że on teraz będzie mówił i chłopiec jak zaczarowany zamilkł. Szpakowaty a właściwie siwy pan ubrany był w szary, trochę wytarty mundur. Kobieta też już siwiejąca, stanęła obok (jak się później okazało) swojego męża, trzymając na tacy przykrytej białą serwetą piękny, okrągły chleb. Gdy mężczyzna zaczął mówić, przysunęła się do nich odświętnie ubrana dziewczyna trzymająca małą kryształową solniczkę. Starszy pan mówił, że wita młodą parę w Woronczynie w imieniu swoim, żony, córki, zięcia (chodzi o Zygmunta) no i całej wsi. Życzył, by nie zabrakło im nigdy tego chleba i soli. Cieszy się, że przybyła mu jeszcze jedna córka. (Żona Zygmunta była przez starsze państwo adoptowana jako mała dziewczynka.) Zaskoczeni przywitaniem dopiero teraz zauważyli, że w drzwiach od szkoły i w tych większych oknach, widać pełno ludzi. Zaczęła dochodzić stamtąd muzyka i słychać było śpiew. „Bo widzi pani, że tak powiem, my tu jak jedna rodzina, i że tak powiem, przygotowaliśmy taki mały poczęstunek, prosimy”. Wskazał w kierunku schodków i drzwi. Weszli. Wewnątrz pełno ludzi, może i setka. Wszyscy stali i śpiewali „sto lat”. Potem młodych posadzili po środku ustawionego w podkowę stołu. W międzyczasie przedstawiając się sobie nawzajem i składając życzenia, pozajmowano miejsca, gdyż kobiety zaczęły wnosić parujące wazy z rosołem. Proszono by jeść, bo „tyle dni w drodze – na pewno państwo głodne”. Po rosole przyniesiono jakieś mięsa, pieczone w całości kurczaki. Co chwilę wznoszono toasty – ktoś z końca sali na skrzypkach, sobie samemu akompaniując zaśpiewał jakąś piosenkę. Po pierwszej dość zadziornej zwrotce, grającemu na skrzypkach wtrąciła się starsza kobieta z drugiego końca sali. Trzecia zwrotka była odpowiedzią na jakieś zapytanie zawarte w drugiej i tak przez parę następnych. Chyba mogłoby to trwać bez końca, bo głównym tematem tego dialogu była niemoc dogadania się dwojga jakichś młodych. Każda odśpiewana zwrotka wywoływała burzę oklasków i znajdował się ktoś następny, mający coś na ten temat do zaśpiewania. Ksiądz siedzący blisko młodych przestrzegał ze śmiechem przekrzykując śpiewających, by zbyt nie rozpędzali się, bo jutrzejszą niedzielę będą musieli zaczynać od spowiedzi. Po prostu, wyprawiono im drugie wesele trwające do rana i poprawione od początku po mszy w niedzielę „by nie zmarnowało się przygotowane jadło”. Młodzi nie czekając tak długo, już przed północą zostali „wygonieni” spać, „bo przecież strudzeni drogą”, a ktoś na „odchodne” dorzucił „by pośpieszyli się to może dogonią Zygmunta z Ewcią, i zrobimy wspólne chrzciny”.

Budynek szkolny tak był zaplanowany, aby w nim znalazło się miejsce na dwie osobne klasy, więc z tamtej (lewej) strony mieściło się tyle obszernych izb. Prawa strona miała dwa odrębne mieszkania, na wszelki wypadek dla dwóch nauczycieli. Uczących się dzieci było na razie mniej niż docelowo przewidywano, więc wystarczył do nauczania tylko Zygmunt. Jedna szkolna sala i wolne mieszkanie dodatkowego nauczyciela było oddane dla prowadzącego sklep. Według mamy słów – sklep był „w kooperatywie” , tylko nie potrafiła wytłumaczyć jej zasad. Ja wyobrażam sobie, że to cała wieś założona przez „osadników Piłsudskiego” była w jakimś sensie spółdzielnią. Razem pobudowali (mimo, że odrębne) zagrody, szkołę, kościół. Razem orali, siali i zbierali, możliwe też, że razem sprzedawali swoje produkty. Ze sklepem na pewno była podobna sytuacja. Genek po szkole handlowej był odpowiednim partnerem do wejścia w taką spółdzielnię, tym bardziej, że mógł wnieść wkład, znając nienajgorszą sytuację w jego domu. Możliwe, że nieobdarzony dziećmi teść Zygmunta miał w tym finansowy udział. Jako jeden ze starszych wiekiem, może i stopniem wojskowym założycieli wsi, mógł tą spółdzielnią kierować, lub być w jej zarządzie.

Gdy rano wstała, była już uspokojona i pewna, że nic złego jej przytrafić się nie może. Stała w otwartym oknie i patrzyła. Po drugiej stronie okrągłego placu, stał mały kościół z jeszcze mniejszą dzwonnicą, bramą i furtką prowadzącą na placyk przed samym kościołem. Razem z małym budyneczkiem plebani stojącym w głębi, ogrodzony kamiennym, nie za wysokim parkanem.Wszystko otoczone było zielenią przydomowych sadów. Część rozległego placu, tą dalszą, nie przed szkołą i kościołem, zajmował ogromny staw z małą wysepką po środku. Brzegi i samą wysepkę obrastały wierzby płaczące i jakieś krzewy. Z miniaturowego domku na wysepce wyszedł biały łabędź i zatrzepotał głośno skrzydłami. Na ten dźwięk wszystkie pływające po stawie gęsi zrobiły okropny wrzask. Pomogły im w tym kaczki i nawet para bocianów stojących na gnieździe zbudowanym na dachu domu obok kościoła. Patrząc na to wszystko, miała wrażenie, że to jakiś ogromny prezent od życia za tą dotychczasową biedę. Nie zauważyła nawet podchodzącego do niej Genka. Przytulił ją do siebie i powiedział, że muszą pospieszyć się, żeby przed mszą wydoić krowę, nakarmić dwa świniaki i kilkanaście kur. Wziął ją na ręce i zaniósł do okna od podwórka. Tam na tle sadu widać było mały budynek gospodarczy oddzielony od domu ogródkiem warzywnym. Za ogrodzeniem stała krowa i mucząc domagała się rannego dojenia. Pobiegła do niej na bosaka, w koszuli nocnej. Natala głaskała ją i przytulała. „Dała się wydoić tak jak by mnie znała od dawna, naprawdę dostaliśmy ją w prezencie ślubnym od teścia Zygmunta? Jak my za to wszystko podziękujemy?”
Do kościoła ledwo zdążyli. Weszli jako ostatni, ale jeszcze przed księdzem. Idąc przez kościół do pierwszych ławek, bo tam Zygmunt i Ewcia trzymali dla nich miejsce, kłaniali się odwzajemniając uśmiechem wszystkim dookoła. Zygmunt zażartował, że wszyscy byli pewni, iż wzięliście na serio tą ostatnią radę i nie przyjdziecie nawet na mszę próbując nas dogonić. Nim zaczęła się msza rozglądała się po kościele.
Nim zaczęła się msza rozglądała się po kościele. Nad głównym ołtarzem umieszczony był duży krzyż z figurą Chrystusa. W bocznych, prawie symbolicznie wyróżnionych nawach, z lewej wisiał obraz Matki Boskiej Ostrobramskiej a po ich prawej stronie, stała figura Matki Boskiej Skępskiej. Przywiózł ją jak później opowiadali, teść Zygmunta. Oni prawie wszyscy pochodzili spod Płocka. W wojnie z Rosją Radziecką w dwudziestym roku bronili mostu we Włocławku. „Bo widzi Pani, że tak powiem, jak bolszewicy by przeszli gdzieś Wisłę, to i Bogu ciężko byłoby ten cud, że tak powiem zrobić. Potem to my ich aż tu pogoniliśmy i że tak powiem, zostaliśmy. Tam przed kościołem parę grobów już mamy swoich, to i jakoś powracać nie było sensu, że tak powiem. A i mnie o mało też by tu zakopali, bo zahaczył mnie jeden szablą, że tak powiem po plecach.”
Po mszy wszyscy z kościoła poszli na poprawiny do szkoły. Dopiero wieczorne dojenie przerwało biesiadę.

Od poniedziałku trzeba było solidnie wziąć się do pracy. Powstały zaległości w zaopatrzeniu sklepu, trzeba było też odstawić skupione od rolników produkty. Na załadowanym ogromnym wozie ciągniętym przez dwa wielkie konie pojechali do miasta. Stamtąd przyjechali wieczorem podobnie załadowani. Tak, co najmniej raz w tygodniu. Co drugi tydzień wyjeżdżali do Kisielina lub do Łucka. Była to całodzienna wyprawa. Z wyjazdów do Kisielina często rezygnowali i wyręczał ich jeżdżący po wsiach Żyd. Oddawali mu jednak większość zarobku, więc gdy Natala zaszła w ciążę postanowili zwiększyć personel sklepu. Do pomocy w sklepie, który obsługiwał też kilka sąsiednich wiosek ściągnęli z Józefkowa Władka, a Lucynę by pomagała w domu. Znacznie powiększyły się obroty. Sklepu nie zamykano na czas wyjazdu po, czy z towarem a i handlarzowi nie trzeba było oddać części zysku. „Tak dobrze nigdy nie było ani z jedzeniem, ani z pieniędzmi. Wszystko było spisywane w zeszyt i wieczorem w sobotę podliczane. Raz w tygodniu rozliczali się z nami gospodarze - opowiadała mama - i wyrównywali za to, co kupili oni czy ich dzieci przez cały tydzień. Zamawiali urządzenie, czy jakieś części do maszyny, które trzeba przywieźć z miasta. Nieraz dwoma wozami jechali coś zawieźć lub przywieźć. Wszystkim kierował Genek. Wieczorami chodziliśmy do sąsiadów, wszyscy się z nami przyjaźnili, i ksiądz. Były imieniny, urodziny a nawet i bez okazji byle by spotkać się i porozmawiać. Jesienią było strasznie. Takiego błota nigdy nie widziałam, wozy grzęzły po osie. Taka była żyzna ziemia, że na drogi nie było skąd wziąć kamieni ani nawet piasku. Kiedyś to przyszłam do domu bez buta i cała w błocie. Ugrzęzła mi noga i wyjęłam bez buta a do tego się przewróciłam i nie mogłam go znaleźć. Dobrze, że już wtedy miałam drugie. Kupiliśmy wszystkim i Władkowi i Lucynie - każdy miał. Gdy nadeszła zima i był mróz to polepszyło się trochę, a jak spadł śnieg to wszystko na saniach, takich dużych, a na małych to kuligi z janczarami do sąsiedniej wsi, na bale i na przyjęcia – w gościnę. Tak już chyba nigdy nie było” – zakończyła mama.

Pod koniec maja miała urodzić. Wszystko było cały czas dobrze. Przyszły bóle, i w czasie porodu okazało się, że dziecko nie chce wyjść, że chyba poplątało się w pępowinę. Wody odeszły, bule ustąpiły. Kobiety, które pomagały odebrać dziecko nie dały sobie rady. Szkolona akuszerka była dopiero w sąsiedniej wsi i gdy ją przywieziono dziecko do połowy urodzone nie żyło. Natala nieprzytomna. Genek biegał zrozpaczony po domu wyrywając sobie włosy i jęcząc niemiłosiernie. Waląc głową w futrynę otwartych drzwi do pokoju z nieprzytomną żoną krzyczał, aby ją ratować. Powiadomiony ksiądz zdążył ochrzcić narodzone do połowy dziecko nim umarło. Z Genkiem jednak coś się stało. Mimo, że Natala odzyskała przytomność on nie „wrócił do siebie”. Siedział pod drzwiami sypialni cały jak pomalowany na żółto. Podobno człowiekowi ze zgryzoty może „pęknąć żółć”. Tak chyba się z nim stało. Siedział trzymając się za brzuch i niemiłosiernie jęczał. Przez całą noc nie pozwolił się ruszyć. Na drugi dzień pojechał z Władkiem do Kisielina do lekarza. Wrócił w trochę lepszym stanie. Przywiózł jakieś drogie lekarstwo, które mu chyba pomagało. Odbył się pogrzeb. Przybył następny grobek obok kilku dużych z napisem na poprzeczce małego krzyża Mareczek Gałkowski.

Po paru dniach Genek pojechał do lekarza i przywiózł następną partię leków. Ból odchodził, ale nie choroba. Po ich skończeniu i kilkudniowej przerwie ból się tak wzmógł, że Genek nie mógł sam pojechać. Wysłał tam Natalę. Ona nie poszła do lekarza, tylko chciała kupić te leki w aptece. Tam dowiedziała się, że są tak silne, iż nikt ich nie powinien długo używać. Nie sprzedano ich bez specjalnej recepty. Gdy wróciła do domu, po drodze przy krzyżu spotkała wijącego się z bólu męża. W ogromnej złości krzyczał na nią, że nie przywiozła mu lekarstwa. W domu porozmawiała z Zygmuntem i postanowili zawieść Genka do szpitala do Łucka. Tam za dwanaście złotych dziennie (nauczyciel zarabiał siedemdziesiąt miesięcznie) próbowano go chyba bardziej wyciągnąć z uzależnienia od morfiny niż leczyć. Ukryto przed żoną diagnozę. Nie wiem czy Zygmunt wiedział, na co chorował jego brat. Sytuacja tak zagmatwała się, że nie było czasu na wyjaśnienia. Zresztą, co by to dało. „Chyba jeszcze, gdy był w szpitalu ogłoszono mobilizację. Miał stawić się w Toruniu. Władek też. Pojechałam z nimi – opowiadała mama - W sklepie została Lucyna, miała jej pomagać Ewcia.” Pojechali na pewno we trójkę; Genek, Władek i Natala. Władek został zmobilizowany, a Genka, gdy pokazał papiery odesłano do domu.
Po paru dniach powrócili na Wołyń. „Tam już było pełno uciekinierów. Było ich wszędzie pełno, na placu przed kościołem, nad stawem i na podwórkach u gospodarzy. Nocowali po stodołach, wszędzie gdzie, kto przygarnął. W szkole też było kilkanaście rodzin. Dawaliśmy jeść, co było w domu. Nie wiem czy to już był wrzesień. Jacyś życzliwi państwo, ci co u nas parę dni nocowali, dali mi list do znajomego lekarza we Lwowie pracującego w jakimś dużym szpitalu. Powiedzieli żebym tam zawiozła męża i jeśli ktoś może pomóc to jedynie tam. Dali też list do jakiegoś państwa gdzie będę mogła przenocować. Nie wiem, co wtedy było z Zygmuntem”. (Zapewne jak Zenka i Władka również zmobilizowano.)

Wzięła wszystkie pieniądze i Genka zostawiając na gospodarstwie Lucynę. Z Równego pojechali w stronę Lwowa. W połowie drogi żołnierze z gwiazdami na czapkach zabrali lokomotywę. (Musiało już być po siedemnastym września.) „Nie wiem jak długo staliśmy w szczerym polu – opowiadała - myślałam, że Genek umrze tam w tym pociągu”. Nie wie też czy do Lwowa dociągnęli pociąg Polacy czy Rosjanie. Z dworca jakąś dorożką dojechali do szpitala. Znaleźli lekarza. Usłyszeli „w niedobry czas przyjechaliście, to nie jest czas na leczenie, nie wiadomo, co będzie jutro”. Wszędzie było pełno rannych żołnierzy, może i nieżywych. Leżeli bez łóżek na podłodze korytarza, siedzieli na schodach z obwiązanymi głowami, karkami, rękoma i nogami. Ciężko było przejść. Mimo to kazał siostrze położyć Genka na sali w głębi korytarza. Nim go położyli, lekarz powrócił z papierami. Widocznie zdążył już je przejrzeć. Powiedział, żeby przyszła pojutrze, to jeśli nic się nie stanie zdążą zrobić badania. Trochę uspokojona, pojechała pod adres na drugiej kopercie. Znalazła bez problemu piękną kamienicę na ulicy Królowej Jadwigi w centrum Lwowa. Weszła po marmurowych schodach na pierwsze piętro, klatki oświetlonej światłem przenikającym przez witraże. Stanęła przed lakierowanymi jak meble drzwiami. Nacisnęła guzik przy mosiężnej tabliczce z nazwiskiem. Drzwi otworzyła zapłakana dziewczyna w białym fartuszku. Na słowa „mam list do pana...” nie dała dokończyć i zanosząc się jeszcze większym płaczem powiedziała, że pana sędziego przed godziną aresztowali. Z głębi przedpokoju przyszła starsza kobieta i poprosiła, aby Natala weszła i poczekała. Po przeczytaniu listu powiedziała, że los nas wszystkich tak doświadcza, więc musimy sobie pomagać, bo inaczej staniemy się takimi zwierzętami jak „oni”. Poprosiła, aby rozebrała się i zaprosiła do pokoju. Kiedyś już w takim była, we dworze u dziedziczki Zielińskiej. Też jak teraz usłyszała „usiądź dziecko”. Też były takie piękne wyściełane meble i bardzo błyszczące komody, na których powystawiano różne figury i ponacinane szkło a na ścianach wisiały ogromne obrazy. W pokoju siedziała również zapłakana dziewczyna nie dużo młodsza od Natali. Poopowiadali sobie o wszystkim nawzajem. Starsza pani obiecała, że póki sytuacja pozwoli to może u nich się zatrzymać. Nawet będzie im razem raźniej. Chodziły na wieczorne nabożeństwo do pobliskiego kościoła. W wyznaczony dzień panienka pojechała z Natalą do szpitala. Genek podłączony do kroplówki wyglądał jakby lepiej, ale nie mogła być przy nim za długo, bo coś mieli mu robić. Lekarz trochę podenerwowany przepraszał, nie miał czasu na rozmowę. Mówił, żeby przyjść za parę dni, będzie może spokojniej. Przyszła po dwóch dniach. Lekarz powiedział, żeby była silna, bo to już będzie koniec.
- Ściągnęli mu prawie wiadro wody z brzucha – usłyszała od pacjenta z sąsiedniego łóżka. Genek już nie mówił i chyba nie poznawał, miał mętne oczy patrzące gdzieś daleko. Nazajutrz przyszła sama, gdyż starsza pani z panienką poszły na przesłuchanie w związku z aresztowaniem pana sędziego. Na łóżku, na którym leżał wczoraj Genek, leżał już ktoś inny. Pacjent z sąsiedniego łóżka powiedział, że zmarł wczoraj w nocy. Jeśli dzisiaj jest poniedziałek to zmarł w nocy w niedzielę. Stała na korytarzu, nie wiedziała co robić, gdzie iść. Nie pamięta jak jakiś pan zaprowadził ją do pomieszczenia, gdzie leżało mnóstwo zwłok. Pokazał Genka, którego nie wie czy poznała. Cały czas prowadził ją za rękę. Przeczytał: Eugeniusz Gałkowski lat dwadzieścia sześć. Potem kazał coś podpisać i napisał na kartce numer tramwaju, którym dojedzie na cmentarz. Kazał poczekać tam przy bramie.
„Usiadłam za bramą na kamiennej ławeczce chyba pod jakimś lwem a może orłem. Długo chyba nie czekałam. Przyjechał karawan z trumną. Dała umówione pieniądze (osiemset złotych). Księdza nie było - pan od karawanu powiedział, że prawie wszystkich aresztowało KGB. „I adwokatów, policjantów, listonoszy, a za resztę też się wezmą – oni nie popuszczą, nawet ten cmentarz ich drażni”.
Pomodlili się razem nad grobem. Na odchodne spytał czy wie jak wrócić do domu. Chyba mu skinęła. Odeszli. Została jeszcze chwilę.

Znalazła się jakoś wieczorem w domu państwa, u których się zatrzymała . Zastała tam tylko zapłakaną gosposię. „Pani i panienka jeszcze nie wróciła” usłyszała.
„Wracam do...? (po chwili) do domu, pochowałam męża”. Już bez słów pożegnały się i z pustą walizką wyszła przed dom.

Stanęła na ulicy. Miała dwadzieścia lat. Pochowała męża, trochę wcześniej synka. Teraz jest na Wołyniu – gdzieś na kresach. „Boże, co jeszcze. Tu Rosjanie, tam Niemcy. Muszę wrócić do domu do Józefkowa. Zabiorę tylko Lucynę. Przecież już nic więcej nie mam, nawet sklep już był pusty. Pieniędzy też już nie mamy. Została tylko Lucyna. A może... Boże nie! Mówią, że palą całe wsie, zwłaszcza „osadników Piłsudskiego”, bo ich najbardziej nienawidzą. Kobiety gwałcą, a mężczyzn wieszają na przydrożnych drzewach lub strzelają w tył głowy. Że wywożą wszystkich na Syberię”. Nie wie jak stanęła przed krzyżem na drodze do Woronczyna. Jak jechała pociągiem, czy ktoś ją tu podwiózł, jak długo to wszystko trwało. Od krzyża było już widać domy. Są dachy. Na drzewach też nikt nie wisi. Dzięki Bogu! Wieś cała, wszyscy żyją. Powychodzili z domów. Pytają o wszystko, o Genka, o drogę, o Lwów, co widziała. Mówią, że tu jeszcze „ich” nie było, ale „przyjdą, że tak powiem, oni nie zapomnieli, teraz mają coś ważniejszego”.

Zobaczyła siostrę. Złapała się za głowę.
- Co ci się stało.
Wyglądała jak pogryziona przez pszczoły, jak mała piłeczka. Po miesiącu nieobecności w domu Natali, Lucyna przytyła, co najmniej o piętnaście kilogramów. Tłumaczyła się, że nie chciała, by zmarnowało się mleko, śmietana, i masło. Całe mleko i cokolwiek z niego dało się zrobić, ona zużywała, zjadała, aby nie wyrzucić, bo byłby to grzech.
Zabitego ostatniego świniaka, właściwie to, co można było z niego wziąć na drogę, zapakowała w przywiezioną pustą walizkę. Jakiś chleb. Zwinęła w węzełek jesionkę zostawioną przez jadącego na mobilizację Władka. „Wtedy było ciepło a teraz może marznie. Boże, chyba żyje, co z nimi wszystkimi?”. Z Lucyną pozakładały na siebie wszystkie wartościowsze bluzki i swetry – „idzie zima a i ręce będą miały wolne”. Ojczym Ewci odwiózł je na kolej i dał trochę pieniędzy na bilet do Włodzimierza. Te pieniądze mówił, że za krowę, którą musiała im zostawić.

W Uściługu nad Bugiem była granica Niemiec i Rosji. Tam ogłoszono punkt zborny dla uchodźców do Polski. Podobno zbierano jakąś partię ludzi i przepuszczano przez granicę na niemiecką stronę. Kazali zgłosić się do szkoły „tam na górce”. Poszły. Piętrowy budynek wypełniony po brzegi ludźmi starymi, młodymi, Polakami i Żydami. Każdy chciał przejść przez granicę. Czekali cierpliwie. Przez okna stojącej na górce szkoły widać było dolinę z wijącym się Bugiem. Za nim łąki i jakąś wioskę lub miasteczko. Do niego prowadziła droga schodząca z tej strony w dolinę a tam wspinająca się pod górkę. Wystarczyło wziąć Lucynę za rękę i pójść tą drogą. Jakoś by dalej za horyzontem znowu wybrały kierunek i w końcu by doszły. Tylko jak przejść rzekę. Na moście pełno żołnierzy, dopiero go odbudowują. Był spalony. Ci, co tu już siedzą prawie miesiąc mówili, że dwa tygodnie temu zabrali wielu ludzi na stację i pojechali. Nie wszyscy zmieścili się w wagonach i wrócili do szkoły. Ktoś mówił, że jak skończą most to wszystkich przepuszczą.

Na moście rozłożone były prowizorycznie deski. Nie kończono go ani nikogo nie zabierano na stację. Nikt nic nie wiedział. Mijały tygodnie. Po miesiącu koczowania bez jedzenia i bez bieżącej wody, (chodzono po nią do płytkiej studni nad rzeką), jakiś żołnierz powiedział, że w przyszłym tygodniu będzie podstawiony pociąg. Nie mogliśmy się doczekać. Wielu ludzi już poumierało. Zakopywano ich pod płotem szkoły. Wiele kobiet było ciężarnych, część z nich już urodziła, część miała urodzić niedługo. Były straszne warunki. Przez tyle czasu nikt się prawie nie mył, niczego nie prałyśmy, bo nie było mydła ani miednic. Wszy były tak wielkie, że nosiły jak mrówki jakieś kijki. Było ich pełno wszędzie, a mężczyźni robili zawody, która jest szybsza. Już nie czuliśmy tego smrodu. Było coraz zimniej.

Gdy ogłoszono, że podstawiono pociąg dla uchodźców, wszyscy rzucili się do drzwi. Stratowano wielu ludzi. Odbył się „wyścig” na stację. Najsilniejsi i najszybsi dobiegli do bydlęcych wagonów, pozajmowali je i dla najsłabszych nie było już miejsca. Wyglądało to jak podczas tonięcia pasażerskiego statku. Spuszczonych szalup jest za mało by wszyscy się pomieścili. Ludzie spychają się nawzajem, biją kopią, gryzą. Słychać dookoła jęki i płacze zadeptanych i pogubionych. Wrzask niemiłosierny, nie do opisania. Gdy w grę wchodzi życie, traci się ludzkie odruchy. Choćby po trupach znajomych czy nawet najbliższych musimy wejść do pociągu, który wywiezie nas z tego piekła.

Gdy Natala ciągnąc za sobą przesadnie grubą Lucynę, pogubiwszy walizki, dobiegła do stacji, żołnierze już żeby przywołać porządek zaczęli strzelać do tego rozwścieczonego tłumu. Ludzie przestraszeni rozbiegli się chowając za peron i jakieś budynki. Zostały tylko ciała zadeptanych i zabitych. Wzdłuż wagonów przeszli żołnierze z gwiazdami na czapkach i krzycząc dopychali wystające z otworów osoby. Z przeraźliwym chrobotem przesuwali wielkie drzwi, które zatrzaskując się wywoływały westchnienie ulgi będących wewnątrz. „Już teraz nikt ich nie wyrzuci”. Siedząc w mroku wagonów nie widzieli jak żołnierze drutem obwiązywali z zewnątrz rygle, aby drzwi czasami nie się otworzyły za prędko. Na pewno też nie od razu zauważyli, że otwory w ścianach wysoko pod sufitem nie mają szyb, a są oplątane kolczastym drutem. Nie widziały tego wszystkiego osoby, które wracały do szkoły zawiedzione, że im się nie udało.

Natala i Lucyna po drodze podniosły zgubioną walizkę. Walizkę pełną guzików, które zostały po prowadzonym sklepie. Jedzenie już dawno zjadły a te nikomu nie potrzebne guziki zostały i nawet nie chcą się zgubić. W szkole stało się trochę luźniej. Mogły zająć ławkę trochę dalej od okna, przez które wiało mrozem. Na ławce cieplej. Żeby jeszcze było co zjeść albo zamienić na jedzenie. Pieniądze na bilet dawno już wymieniła na trochę pleśniejący chleb. Obrączki też. Został tylko srebrny zegarek na łańcuszku – jedyna już rzecz po Genku. Noc przespały wtulone jedna w drugą przykrywając się jesionką Władka. Przed południem zdecydowała się iść nad rzekę, wypytać, kiedy skończą most i kiedy ich będą przepuszczać. Wartownicy pilnujący przejścia na drugą stronę granicy, przez stale jeszcze remontowany most nic nie wiedzieli i kazali odejść. Wróciła do szkoły. Na drugi dzień i jeszcze na następny przychodziła w pobliże mostu ciągle będąc przeganiana przez wartowników z karabinami. Za którymś razem w pobliżu był jakiś starszy stopniem i zainteresował się, czemu ona tu się kręci. Bez zająknięcia wydeklamowała przygotowywany zlepek rosyjsko - ukraińsko - polskich słów, które miały go przekonać. Według niej oznaczały, by przepuścił ją przez granicę, bo „parę dni wcześniej babcia z jej synkiem przeszła a ona nie i tam czekają tyle dni i się martwią”. Nie wiadomo czy (jak mama go nazwała) „lejtnant” zrozumiał zawiły potok wielojęzycznych słów, mogący oznaczać co innego, ale srebrny zegarek Genka schował pod peleryną i coś powiedział do wartowników. Wartownicy rozstąpili się dając wstęp na luźno położone deski. Zaczęła tłumaczyć, że musi zabrać ze szkoły młodszą siostrę i walizkę. Żołnierze między sobą wymienili jakieś rosyjskie zdania. Lejtnant machnął ręką jednocześnie odchodząc z zegarkiem. Nie wiadomo było czy to machnięcie oznaczało nadal zezwolenie czy było jego zaprzeczeniem. Starając się nie wzbudzać ciekawości u innych, powiedziała po cichu Lucynie. Wzięcie tej przeklętej walizki z guzikami, jednak poderwało ludzi, gdy już wychodziły z budynku. Młody Żyd dogonił je i złapał za walizkę ofiarując swą pomoc w niesieniu. Żołnierze wpuścili Natalę, Lucynę i niosącego ich walizkę Żyda na most. Próbowali powstrzymać biegnących za nimi pozostałych. Ludzie nie przestraszyli się sterczących w ich kierunku tylko dwóch bagnetów. Było ich przecież więcej niż setka, a z górki od szkoły napływał cały ich niezliczony potok. Pchnięci bagnetami padli na śnieg. Po chwili już było tak ciasno, że nawet oddanie strzału żołnierze mogli wykonać tylko w tym kierunku, w jakim przypadkowo mieli skierowane lufy. Padły następne dwie osoby a ludzie rozpychając się parli naprzód potykając się o zabitych i wywróconych. Żołnierze zepchnięci z podjazdu mieli więcej miejsca na przeładowanie karabinu i oddanie strzału w plecy wbiegających na most. Jednak z takiego rodzaju karabinu nie można szybko strzelać. Trzeba po każdym strzale repetować i wprowadzać nowy nabój do lufy. Te, co chwilę następujące strzały i wrzask „atakującego” tłumu, poderwał na równe nogi całą wartownie. Zaczęli strzelać od razu spod jej drzwi, za każdym razem trafiając kilku ludzi. Powstrzymało to biegnących od szkoły po nasypie przyczółka. Jednak tych, którzy wbiegali na most już nic nie mogło powstrzymać. Salwa przerodziła się w następujące nierównomiernie pojedyncze strzały. Za każdym nadal padali ludzie. Na moście zrobiło się ciasno. Kładka ułożona z pojedynczych desek na ażurowej, nieskończonej konstrukcji mostu, stała się za wąska dla tak wielkiej liczby biegnących jak w opętaniu ludzi. Spadali z góry na lód ledwie co zamarzniętej rzeki. Jeśli o niego nie zabijali się to na pewno tonęli wciągani przez jej nurt. Natala z Lucyną i niosącym walizkę Żydem dobiegli już pod górkę na przeciwnym brzegu. Nie obejrzeli się za siebie ze strachu ani razu. Dopiero wtedy Żyd oddał walizkę dziękując za coś, co stało się z ich przyczyny. Ukląkł i całował przykrytą śniegiem ziemie. Dobiegali następni a strzały z tamtej strony nie cichły. Rosjanie strzelali jak do ruchomych tarcz. Część ludzi niemogących dopchać się do wąskiej kładki, podniosła do góry ręce i rezygnując z ucieczki powracała w stronę strzelających Rosjan. Oddali oni jeszcze parę strzałów i zostawili resztę w spokoju. Po stronie niemieckiej pojawili się żołnierze i nie pozwolili nikomu się rozchodzić. Stali tak do południa. Potem przyjechały chyba cztery ciężarówki, które na plandekach miały namalowane czerwone krzyże. Ludzi było tylu, że nie zdołali się w nich pomieścić. Samochody zawiozły wszystkich do Hrubieszowa do jakiegoś punktu, w którym spisano je i wystawiono bilet na pociąg do domu.

Pociągiem przez Warszawę dojechały do Skępego. Tam idąc na piechotę do Józefkowa spotkały naprawiającego drogę ojca. Patrzył na nie już z daleka, ale nie wierzył, nie wstawał z klęczek. Oczy miał pełne łez, a trzęsąca się ze wzruszenia broda nie pozwalała mu wypowiedzieć:

– „Dzieeeci czyyy wyyy moooje?”.

Ktoś jadący wozem na Ławiczek podwiózł ich do domu. Tam po przywitaniu i łzach radości nie weszły do środka. Były brudne, śmierdzące i miały wszy. Mimo zimna na podwórzu pozdejmowały ubrania. Te piękne haftowane bluzki pozakładane jedna na drugą, sweterki i jesionki dziadek polał naftą i podpalił. Po tym niewyobrażalnym bogactwie została tylko walizka pełna guzików. Natala stojąc naga, owinięta w koc patrzyła z ganku jak dopala się jej ostatni okres życia. Chwila dobrobytu i beztroski. Życie na Kresach.

Skomentuj na forum...